Jedenaste – nie podpowiadaj

Mój artykuł w Gazecie Wyborczej

Fot. 123RF

Nie pożądaj żony bliźniego swego ani żadnej rzeczy, która jego jest. A co z cudzą klasówką z matmy?

Klasówka z matmy. Nauczyciel rozdaje kartki z zadaniami i wychodzi. W klasie cisza. Wszyscy liczą w skupieniu, każdy patrzy w swoją kartkę. W pewnej chwili Laura z trzeciej ławki odwraca się do klasowego matematyka: – Ej, Jeremy, ile ci wyszło w piątym? Ktoś z sali: – Nie mów, niech sama do tego dojdzie – inaczej się nie nauczy! Dziewczynie nawet nie przyjdzie na myśl fukać, że to niekoleżeńskie, że “co ci zależy”. Pochyla się nad kartką.

Dzieciaki dowiedziały się o sprawdzianie raptem dzień wcześniej. Wczoraj matematyk oznajmił: – Jutro test. Z całego semestru. Nauczycielska szykana? Nic z tych rzeczy: – Nie przygotowujcie się! Chcemy wiedzieć, co umiecie.

To test autentyczny i rzetelny – nie tylko dla uczniów, także dla nauczyciela. Pokazuje, co kto opanował, gdzie ma braki, co obie strony powinny dopracować. Oczywiste do bólu.

Takie sprawdziany pisałam w Shanghai International School, międzynarodowej podstawówce w Chinach. Innych nie znałam, uważałam, że to norma – gdy przyjechałam do Polski, okazało się, że niekoniecznie.

Każdego roku w maju i czerwcu, gdy nadchodzi maturalna gorączka, media zapełniają się sentymentalnymi historiami o tym, kto, jak, z czego i od kogo. Politycy, aktorzy, piosenkarze wspominają ściąganie bez cienia żenady. Nieuczciwość? Gdzie tam. To dowód zaradności, sport, emocje, solidarność. Przeżyć szkołę bez ściągania – niemożliwe.

***

USA, Houston, Rice University. Siedzę z koleżankami w akademiku, oglądamy film. Nagle wpada dziewczyna z pokoju obok, prosi o ściszenie telewizora, bo właśnie pisze egzamin i hałas ją rozprasza. Ma jeszcze tylko pół godziny, a czas ucieka. Zdaje “take-home exam” – egzamin pisany nie we wspólnej sali, ale we własnym pokoju. Samodzielnie – bez książek, notatek, internetu, chociaż podręczniki stoją na półce, obok leży laptop, a akademik jest pełen kolegów.

Gdy dzwoni telefon albo natura wzywa do toalety, koleżanka rysuje na karcie kreskę z dopiskiem “przerwa”, zaznacza godzinę, a potem notuje czas powrotu do pracy. Kiedy mijają wyznaczone dwie godziny, rysuje kolejną kreskę, pisze: “w tym momencie skończył mi się czas”, i zamyka arkusz.

Egzamin w takiej formie pozwala najpełniej sprawdzić umiejętności studenta, bo minimalizuje się stres. Moja sąsiadka pisze w piżamie, jedząc herbatniki.

Dla Polaka to abstrakcja. Dla Amerykanina – norma.

***

W Rice University, podobnie jak na wielu amerykańskich uczelniach, obowiązuje kodeks honorowy. Składając jakąkolwiek pracę, student podpisuje oświadczenie: “On my honor, I have neither given nor received any unauthorized aid on this (exam, quiz, paper)”. “Przysięgam na mój honor, że nie otrzymałem ani nie udzieliłem żadnej nieautoryzowanej pomocy na tym (egzaminie, teście, pracy)”.

Uczelniany kodeks zakłada, że student oferuje uczciwość, wykładowca – zaufanie. I to działa. Pamiętam egzamin ze statystyki: pełna sala, na katedrze dwa pudełka – w jednym arkusze do pobrania, w drugim te wypełnione. Studenci podchodzili, brali pytania, pisali w idealnej ciszy, odkładali prace do drugiego pudełka, wychodzili. Nikt z nikim nie gadał, nie odwracał się, nie zapuszczał żurawia w kartkę sąsiada. Egzaminatora nie było.

Podobna bezwzględna uczciwość panuje w całej Ameryce Północnej. Kolega z Ontario przepisał na ćwiczeniach wzór od znajomego. Nawet mu do głowy nie przyszło ściągnąć wynik, potrzebował samego wzoru – legalnie podanego w opisie ćwiczenia, którego akurat nie miał przy sobie. Nie pomogły wyjaśnienia – asystentka prewencyjnie nie zaliczyła ćwiczenia i zagroziła wydaleniem z uniwersytetu z wilczym biletem.

W Wielkiej Brytanii przez program antyplagiatowy przepuszczamy wszystkie – nie tylko dyplomowe – prace studenckie. Wyjątkami są Oksford i Cambridge, gdzie eseje studenta czytają absolutne autorytety w danej dziedzinie, osoby, które znają teksty źródłowe jak własną kieszeń.

Na egzaminach nie można mieć telefonu – jeśli student go wniesie, automatycznie jest oblewany. Książki czy notatki można mieć podczas “open book exams”, bo ten egzamin skonstruowany jest tak, żeby wykazać się nie znajomością suchych faktów, ale umiejętnością analizy. W liceum mojego męża w Melbourne na sprawdzian można było przynieść jedną kartkę A4 z zapisanymi dowolnymi informacjami.

***

Na międzynarodowym Jacobs University w Niemczech nie było już tak idealnie. Owszem, Amerykanie nie ściągali nigdy, Niemcy rzadko, ale Bułgarzy, Rumuni, studenci z Azji i Afryki – na potęgę.

Tajemnica tkwi w relacji uczeń – nauczyciel. W USA i Kanadzie studenci zwykle są w przyjaznych stosunkach z wykładowcami, więc w czasie egzaminu profesor może wyjść z sali i nikt tego nie wykorzysta. W krajach postkomunistycznych, Indiach, Afryce stosunek nauczyciel – uczeń jest nadal feudalny. Nauczyciel to nie przyjaciel, to władza – a władzę trzeba przechytrzyć.

Ośmiolatków przed komunią uczy się, żeby nie pożądali żony bliźniego, nie słyszałam jednak, żeby księża przestrzegali dzieci przed grzechem, z którym mają do czynienia codziennie: podkradaniem cudzej pracy w szkole. Podobnie jak nie słyszałam, żeby przestrzegali przed nim tyle mówiący o honorze politycy, moralizujący dziennikarze, rozpaleni godnościowo rodzice.

Tylko jak potem ufać wiedzy fachowców, skoro zdobyli ją “po koleżeńsku”? I jak wierzyć inżynierom, lekarzom, politykom, skoro uczciwość nie weszła im w krew jeszcze w szkole?