Joanna Bagniewska. Zoolożka wie od czego chomikom kurczą się jądra

WO

 

Wykorzystywaliśmy pszczoły do wykrywania kokainy, heroiny, materiałów wybuchowych. Pszczoła ma węch lepszy od psa, jej trening trwa sześć sekund. Rozmowa z Joanną Bagniewską – Małgorzata Borkowska, Wysokie Obcasy.

Właśnie wygrałaś polski FameLab. Co to za konkurs? Zmusza młodych naukowców do opowiedzenia o jakiejś koncepcji naukowej w zrozumiały i atrakcyjny sposób. Wystąpienie jest kierowane do “nienaukowej publiczności” i trwa trzy minuty. Można w trakcie używać niewielkich rekwizytów.

Ty wyszłaś na scenę w szlafroku i ? 

Spytałam panów, czy spaliby spokojnie, gdybym im powiedziała, że podczas snu kurczą im się jądra.

I co? Pomruk grozy na sali? 

Raczej chichot. I zaciekawienie. Opowiadałam przede wszystkim o chomikach, którym podawano melatoninę. To “hormon snu”, innymi słowy – ciemność wyrażona chemicznie. Dzięki niej nasze narządy wewnętrzne wiedzą, że jest czas na odpoczynek. Samcom chomików, którym podawano melatoninę, znacznie kurczyły się jądra. A działo się tak dlatego, że od dużych dawek melatoniny chomiki zapadały w torpor, czyli odrętwienie. To dla nich znak, że mogą odciąć prąd organom, które nie są absolutnie niezbędne. Mężczyźni to nie chomiki – nie hibernują, więc ich jądrom nic nie grozi.

Skąd taki temat? 

Jakiś czas szukałam tematu. Przypomniałam sobie jeden z wykładów ze studiów licencjackich, zoologii na Jacobs University w Bremie. Był o sezonowych zachowaniach zwierząt, w tym o hibernacji. Mojego profesora frustrowało to, że wszystkie wyniki, które uzyskuje na chomikach, są od razu podchwytywane przez media i przekładane na ludzi. To powoduje, że wiele osób jest krytycznie nastawionych do badań naukowych, a nie do medium, które je – w dość dowolny sposób – interpretuje. Niesłusznie! Taka była puenta mojego wystąpienia.

Które jury uznało za najlepsze. Nagrodą jest 30 tys. zł – na co je przeznaczysz? 

Lwia część pójdzie na publikację części moich badań naukowych dotyczących norek amerykańskich jako jednego z najbardziej inwazyjnych gatunków w Europie. Uważam, że skoro badania zostały opłacone z pieniędzy publicznych, to publicznie dostępne powinny być też ich wyniki. Dlatego chcę publikować w pismach dostępnych dla wszystkich za darmo. Jednak ponieważ muszą one na siebie zarobić, to koszt publikacji ponoszą autorzy. To 800-1300 funtów. Resztę chcę dołożyć do konferencji “Science. Polish Perspectives”, którą współorganizuję w listopadzie tego roku. Odbywa się w Cambridge, zapraszamy na nią naukowców polskich i polskiego pochodzenia. Z bardzo wielu dziedzin – od informatyki kwantowej do psychologii – więc zmusza do mówienia o swojej dziedzinie w zrozumiały sposób i otwiera wiele drzwi. Mnie zaproszono po niej na warszawski TEDx. Tam też mówiłam o norce.

Doktoryzowałaś się “z norki”? 

Dokładnie – z biotelemetrii. Opracowałam nowatorskie zastosowanie metod analityczno-statystycznych do badania zachowań norki, które trudno zbadać tradycyjnymi metodami, bo jest zwierzęciem ziemno-wodnym. To małe zwierzątko, większe od fretki, które potrafi biegać, wspinać się, nurkować, dostawać się w miejsca niedostępne dla innych drapieżników – samice dostają się do nor wszystkich innych zwierząt. Dlatego dziś wśród europejskich gatunków inwazyjnych – czyli takich, które nie występowały na danym terenie, dopóki ich tam nie przywieziono – norka jest wrogiem publicznym numer jeden.

Dlaczego? 

Stanowi zagrożenie dla innych gatunków, w tym ogromnych kolonii ptaków. W Wielkiej Brytanii ptaki mają kolonie lęgowe na wysepkach położonych w promieniu kilku kilometrów od głównej wyspy, np. w Szkocji. Do momentu przybycia norek ptaki były tam bardzo bezpieczne. Ale norka, jak żaden inny drapieżnik, może tę odległość przepłynąć. Jak już się tam znajdzie, jest jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Nie kalkuluje, czy jedzenia wystarczy na przyszłość. Zabija, ile może – do stu pisklaków w trakcie jednego polowania, nawet jeśli nie jest w stanie ich zjeść. Dorosłe ptaki próbują atakować norki, ale zrywając się do ataków, opuszczają gniazda, a wtedy i jaja, i pisklęta – jeśli nie zostaną upolowane – po prostu się wyziębiają.

Norki mogą zdziesiątkować kolonie ptaków morskich i ograniczyć ich populację nawet o połowę.

I ty postulowałaś walkę z norkami? 

Moje badania dotyczyły wyłącznie ich zachowań. Nigdy nie zabiłam żadnego zwierzęcia, co jest dla zoologa doświadczeniem zmieniającym życie. Trudno jest jednak pracować z gatunkiem inwazyjnym. Z jednej strony lubię norki – są ładne, mądre, ciekawskie. W Ameryce Północnej, skąd pochodzą, ich obecność świadczy m.in. o tym, że woda w pobliskich potokach jest czysta.

Nie jest winą norki, że znalazła się w niewłaściwym miejscu. Przywieziono ją z Ameryki Północnej na fermy zwierząt futerkowych, z których uciekła, powodując katastrofę ekologiczną w całej Europie. A zatem mimo że mam do norek stosunek emocjonalny, rozumiem, iż trzeba zajmować się kontrolą ich populacji.

To co dla norek i dla środowiska zrobił twój doktorat? 

Udowodniłam, że przy użyciu prostych rejestratorów danych, mierzących temperaturę i ciśnienie, możemy badać okresy aktywności norek w wodzie i na lądzie, a także mierzyć ich zapotrzebowanie energetyczne. Tego typu wiedza jest podstawą dalszego działania – zanim zaczniemy tępić gatunki inwazyjne albo chronić gatunki zagrożone, musimy wiedzieć o nich jak najwięcej, metody biotelemetryczne bardzo się do tego przydają.

Podczas doktoratu miałam kłopot z pytaniami dotyczącymi użyteczności tego, co badam. Prowadzę tzw. badania podstawowe, pogłębiam więc – powiedzmy – wiedzę ludzkości, ale nie leczę raka i nie wykrywam nowych źródeł energii. Czasami brak tych dwóch odpowiedzi wystarczy, żeby ktoś notorycznie pytał: “No i po co to?”, albo: “Kto za to płaci?”. Najgorsze bywały rozmowy ze studentami medycyny, którzy, dowiadując się, że jestem zoologiem, komentowali: “Co, nie dostałaś się na medycynę?”. Ja tego nigdy nie rozważałam.A co sprawiło, że zostałaś zoolożką? Do tego jeszcze po Oksfordzie? 

Długo nie wiedziałam, co będę robić, ale zawsze ciekawiły mnie zwierzęta. Rodzice, szczególnie mama, odradzali mi zoologię, bo to “nie praca dla kobiety”. Ale mama wyobrażała sobie, że będę macać krowie wnętrzności i wykłócać się z rolnikami. Faktycznie, czasem jest trudno. Badając norki, nosiłam ciężki plecak ze sprzętem: klatka do złapania norki, pudło do jej usypiania, osobne do wybudzania, butlę z gazem. To było fizycznie męczące. Do tego najciekawsze zwierzęta mieszkają w niedostępnych krajach. Moja znajoma wyjechała na badania w góry Etiopii, gdzie miała problemy z ciśnieniem, schudła dziesięć kilo, a kiedy zabrakło jej opału, spaliła własne buty, żeby móc się ogrzać. Ja w porównaniu z nią miałam komfortowe warunki. I bardzo lubię ten zawód. Pokochałam szczególnie swoją pierwszą pracę, zaraz po doktoracie.

Co to było? 

Dwa miesiące po doktoracie dostałam pracę w obiecującej, choć raczkującej firmie jako senior scientist w zespole naukowym. Wykorzystywaliśmy pszczoły do wykrywania narkotyków i materiałów wybuchowych. Ja odpowiadałam za projektowanie eksperymentów. Cudowna praca – w zapachu miodu i pyłków, z pracowitymi, arcyciekawymi zwierzętami, o których mnóstwo się nauczyłam. Grant skończył się tuż przed tym, jak mieliśmy testować pszczoły na lotnisku Heathrow – potrafią wykryć m.in. semteks, kokainę i heroinę.

Jak to możliwe? 

Wykorzystaliśmy klasyczne warunkowanie, odruch Pawłowa. Przypomnijmy: Pawłow wywoływał u psa odruchy warunkowe dzwonkiem – pies wiedział, że dzwonek oznacza jedzenie, więc się ślinił. My zaobserwowaliśmy, że pszczoły reagują na cukier wystawianiem języka. Dlatego tuż przed podaniem cukru – zamiast dzwonka – podawaliśmy pszczole próbkę zapachu materiałów wybuchowych. Pszczoły umieszczaliśmy na krótki czas “służby wojskowej” w małych pudełeczkach zaprojektowanych na kształt komórek pszczelego plastra; pod ich główkami znajdowały się promienie podczerwone – wysunięcie pszczelego języka powodowało przerwanie promienia i elektroniczną rejestrację reakcji, którą mogliśmy zaobserwować na ekranie komputera.

Muszę wziąć w obronę psy policyjne. Pies gorszy? 

Pszczoła ma węch trochę lepszy od psa, a jednocześnie się nie rozprasza; poza tym jest tańsza w utrzymaniu. Psy są inteligentne, ale również emocjonalne – potrzebują uwagi i entuzjazmu opiekuna, żeby efektywnie pracować. Mogą się znudzić pracą i zacząć pokazywać walizki, w których nic nie ma, tylko po to, żeby się pobawić. Są czułe na emocje opiekunów. Jeśli przewodnik ma jakieś podejrzenia, pies zareaguje na gesty lub mimikę. Zdarzało się, że na amerykańskich lotniskach psy wskazywały głównie walizki Meksykanów, bo pracowały z przewodnikiem rasistą.

Z pszczołami nie ma tych problemów, a ich trening jest tańszy i szybszy. Szkolenie psa trwa minimum pół roku, a pszczoły – sześć sekund.

Jak to? 

Trzy sekundy z zapachem zakazanej substancji, trzy sekundy z cukrem. Dla bezpieczeństwa trening powtarzaliśmy kilka razy, pszczoły przechodziły też dwa “egzaminy”. Cały proces razem z przerwami zajmował parę godzin. Każda z naszych pszczół pracowała tylko dwa dni – później wracały do ula, do swojego pszczelego życia. Mieliśmy naprawdę znakomite wyniki. Próbowaliśmy wykrywać różne substancje, np. próchnicę drewna w mieszkaniach. Zabrakło ostatniej fazy – eksperymentalnej – ale nie znaleźliśmy inwestora. W zasadzie byliśmy o krok od ostatecznego produktu, który chcieliśmy wypuścić na rynek – zbudować hotel dla pszczół na lotnisku, gdzie miałyby odpowiednie warunki. Strasznie tego żałuję.

Co zrobiłaś potem? 

Przeniosłam się na Nottingham Trent University i tu wykładam. Prowadzę kilka rodzajów zajęć: ochronę gatunków, zaawansowaną ekologię, genetykę zwierząt. W przyszłym semestrze czekają mnie moje ulubione zajęcia z zachowania zwierząt. Bardzo ciekawe. Można pokazać filmy, omówić ciekawe eksperymenty ze zwierzętami.

Nie tylko nigdy nie pracowałaś w Polsce, ale także mieszkałaś tu, powiedzmy, sporadycznie. 

Urodziłam się w Polsce, w Gdańsku. Ale rodzice byli architektami. Mama była po architekturze i wzornictwie na ASP, a tato – budowniczym okrętów, i przenosiliśmy się tam, gdzie dostawał kontrakt. Rodzice traktowali to zawsze jak okazję, a nie wygnanie. My z bratem znosiliśmy to gorzej – nie chcieliśmy zostawiać kolegów i koleżanek. W 1990 roku, kiedy miałam sześć lat, wyjechaliśmy do Włoch. Po trzech latach pojechaliśmy na rok do Tajlandii, a stamtąd na trzy lata do Chin. Dopiero z Szanghaju wróciłam do Polski i tu skończyłam liceum.

Jak wspominasz te podróże? 

Pamiętam, że we Włoszech, choć byłam mała i nie mówiłam po włosku, nie miałam problemu, żeby się dogadać. Potrzebowałam pomocy tylko raz – przyprowadziłam koleżanki do domu, żeby mama pomogła mi wytłumaczyć, jak się gra w dwa ognie. Pamiętam najwspanialszą szkołę w Tajlandii – pod patronatem ONZ. Mieliśmy nauczycieli z całego świata: Japonka uczyła śpiewu, Chinka muzyki, Włoch informatyki. Pamiętam, że pani od siatkówki nosiła na treningach sari i bransolety. Mimo że do szkoły chodziły dzieci ambasadorów i radżów, to ja – dziewczynka z Polski – przywiozłam ze sobą prawdziwy skarb. Gumę do skakania! To był hit tajskiej szkoły i najlepszy prezent na każde urodziny.

O ile Tajlandię zapamiętałam jako bardzo przyjazną, gdzie każdy ma prawo do swojej prywatnej przestrzeni, o tyle przeprowadzka do komunistycznych Chin była dla nas szokiem. Kultura w Szanghaju, gdzie wylądowaliśmy, była ekspansywna i agresywna. Ludzie strasznie się pchali, wiele osób podchodziło i sprawdzało, czy moje włosy są prawdziwe. Nagle się zrobiło strasznie zimno, a mieszkania nie miały kaloryferów. Uczyliśmy się chińskiego po półtorej godziny dziennie. Jak tylko złapaliśmy język, o wszystko zaczęliśmy się targować. Okazało się, że to kluczowa umiejętność – nagle wszystko staniało. Najgorsze jednak było pójście na rynek. To było zoo z filmów Tima Burtona: makabryczne żywe żaby bez skóry zanurzone w misce, “pęczki” gdaczących kur powiązanych za nogi. Zajęło mi dużo czasu, żeby się do Chin przyzwyczaić.

<podzial_strony>

Wróciłaś do liceum, a potem znowu wyjechałaś? Wiedziałam, że chcę studiować na międzynarodowym uniwersytecie, więc zdałam międzynarodową maturę w Gdyni i w 2003 roku dostałam się na licencjat na Jacobs University w Bremie. Tam spędziłam dwa i pół roku, w tym dwa miesiące na projekcie badawczym w Australii i pół roku na wymianie studenckiej w Houston w Teksasie.

Uniwersytet w Niemczech dał mi kopa: szedł systemem amerykańskim, promował etykę pracy, więc pracowałam ostro, byłam przyzwyczajona do trudnych pytań i myślenia “on your toes”.

Czyli w sam raz na Oksford. 

Ha! Ja wcale nie chciałam studiować na Oksfordzie, tylko na amerykańskim uniwersytecie. Aplikowałam do stanowych uczelni w Kalifornii, ale oni bardzo rzadko przyznają stypendia osobom spoza obrębu stanu. Uniwersytet w Berkeley odpisał, że chętnie mnie przyjmą, ale za 145 tys. dol. Wtedy pomyślałam jednak o uczelniach brytyjskich. Na przykład o Kent, gdzie mają świetną zoologię. Ale to Oksford dał mi stypendium, które pokrywało czesne. Doktorat sfinansowała mi fundacja Crescendum Est – Polonia, a magisterium – Rada Naukowa Biotechnologii i Nauk Biologicznych (Biotechnology and Biological Sciences Research Council), największa w Wielkiej Brytanii publiczna instytucja fundująca stypendia i badania naukowe w tych dziedzinach.

A o Stowarzyszeniu Polskim na Uniwersytecie Oksfordzkim opowiesz? 

Tam w sumie też nie zamierzałam trafić. Z poprzednich pobytów za granicą wyniosłam mieszane uczucia w stosunku do organizacji polonijnych – w wielu z nich dominowały podziały i kłótnie. Mimo to w Oksfordzie zapisałam się na listę mailingową Oxford University Polish Society (Stowarzyszenia Polskiego na Uniwersytecie Oksfordzkim) w nadziei na wykład Leszka Kołakowskiego albo Normana Daviesa. Nie miałam potrzeby chodzenia na spotkania, ale nadszedł tłusty czwartek i pomyślałam, że warto iść na pączka. Okazało się, że organizatorzy spotkania to grupa życzliwych ludzi. Wciągnęłam się więc w działalność stowarzyszenia, zgłosiłam swoją kandydaturę na jego prezydentkę i zostałam wybrana. Z jednej strony dobrze znałam środowisko polonijne, z drugiej – nie miałam żadnego doświadczenia w prowadzeniu organizacji.

Tuż przed rozpoczęciem prezydentury zakwalifikowałam się do programu Szkoły Liderów Polonijnych stowarzyszenia Szkoła Liderów z Warszawy. Ten kurs dał mi narzędzia do zarządzania stowarzyszeniem. To ciężka praca.

Czym się zajmowałaś? 

Wszystkim. Od organizacji spotkań z gośćmi z Polski, np. Leszkiem Balcerowiczem, do odpowiadania na maile z zapytaniem, gdzie w Oksfordzie można naprawić komputer. Stowarzyszenie organizuje mnóstwo spotkań: wykłady, konferencje, imprezy, grille, potańcówki, pikniki, śniadania, więc jest co robić na co dzień. Ale miałam też dwa długofalowe cele. Po pierwsze, zjednoczyć polskie organizacje studenckie, co się w końcu udało. To był żmudny proces, który w zeszłym roku zakończył się powołaniem Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w UK.

Moim marzeniem było też zwrócenie uwagi polskich władz na to, że emigracja nie jest jednowymiarowa. Do niedawna politycy zachowywali się tak, jakby nie wiedzieli o istnieniu kilkunastu tysięcy polskich studentów na brytyjskich uczelniach i o pracujących tu profesjonalistach. Polacy na Wyspach byli kojarzeni wyłącznie z emigracją zarobkową na zmywaku w Londynie. Ale od 2009 roku większość wydarzeń organizowanych przez studentów uczelni brytyjskich ma patronat albo ambasady, albo MSZ, albo prezydenta. Więc naprawdę się dużo zmieniło.

Teraz jesteś mentorką polskich studentów w Oksfordzie. 

Kandydatów na studentów studiów doktoranckich. Tych, którzy chcą się doktoryzować z nauk biologicznych. Kieruje ich do mnie główny ambasador studentów polskich z The Kings Foundation, Fundacji Królów, która pomaga polskim uczniom dostać się na zagraniczne uczelnie.

Jak pomagasz? 

Odpowiadam na pytania, które do mnie kierują mailowo. Pytają o to, jak może wyglądać rozmowa kwalifikacyjna, jaki wybrać college albo jak ukierunkować swój esej, żeby mieć szansę.

Dużo dziewczyn aplikuje? Dostają się? 

W Oksfordzie w tej chwili jest więcej chłopaków niż dziewczyn, szczególnie na fakultetach ścisłych: matematyce, fizyce, chociaż dziewczyny też tam studiują. Za to w Cambridge jest chyba więcej dziewczyn, wszystkie wspólne imprezy taneczne wypadają korzystnie. Najważniejsze jest jednak to, że nawet jeśli liczba studentek i studentów nie jest zbilansowana, to w Wielkiej Brytanii starają się dbać o to, by kobiety nie czuły z tego powodu dyskomfortu. Za to na konferencjach naukowych w Polsce seksistowskie zachowania i dowcipy są na porządku dziennym.

Spotkało cię to? 

Wielokrotnie. Ostatnio na II Światowym Zjeździe Inżynierów Polskich. Jestem na Kongresie, panowie inżynierowie starają się być mili, ale im to nie wychodzi. Co się gdzieś przemieszczam, dosiadam, słyszę: “Jak się pani pięknie uśmiecha”, “To ja siądę naprzeciwko pięknych pań, to mi dobrze zrobi na apetyt”. Niekomfortowe uczucie, trudno przebrnąć przez te wszystkie “całuję rączki”. Nawet kierownictwo rozpoczęło kongres tak: “Witamy inżynierów oraz piękne panie, które są tutaj obecne”. Jakbym chciała być komplementowana ze względu na urodę, to zrobiłabym czterodniowy kurs wizażu, a nie czteroletni doktorat.

Mam wrażenie, że tak jest wszędzie – od sal konferencyjnych po Senat. Na Europejskim Kongresie Gospodarczym, gdzie przyjeżdża się zdobyć kontakty biznesowe, jedynymi dziewczynami były hostessy podające wódkę. Po kilku głębszych czołowi polscy biznesmeni pchali naszej koleżance łapy pod spódnicę. Byłam też na spotkaniu w Senacie, gdzie senator Ziółkowski pytał mnie, czy jestem cheerleaderką. Na innej konferencji opowiadał z dumą, że nie wypuszcza studentek na wymiany zagraniczne, bo tylko “złapią męża, zajdą w ciążę, więc to marnowanie pieniędzy”.

To do Polski raczej nie wrócisz. 

Ale ja chciałam pracować w Polsce. Zaraz po studiach szukałam ofert pracy dla zoologów, tylko ich nie było. Próbowałam w innych dziedzinach, ale ostatecznie dostałam dobrą ofertę pracy w Wielkiej Brytanii. Denerwuje mnie to, że nie ma zwyczaju podawania w ofertach zarobków – przez to nie wiem, czy się w ogóle się z tej pracy utrzymam. Nie ma też kultury odpowiadania na maile – choćby to był automat, który odpisuje: przyjęliśmy, odpowiemy do końca miesiąca.

Za to staram się nawiązać w Polsce współpracę z instytucjami naukowymi. Chcę swoim brytyjskim studentom móc pokazać wilki i niedźwiedzie.

Dr Joanna Bagniewska – ur. w 1984 r. w Gdańsku. Jest zoolożką, wykłada m.in. ekologię i bioróżnorodność na Nottingham Trent University. Ukończyła licencjat w Jacobs University w Bremie, a magisterium i doktorat obroniła na Uniwersytecie Oksfordzkim. Jest współzałożycielką Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii. Wyróżniona w finale międzynarodowego konkursu FameLab 2014 nagrodą laureatów